MOJA RODZINA JEST MIESZANKĄ REGIONALNĄ

2018-11-19 11:57:51

Cykl wywiadów: O NAS W „U NAS”

 

Z panią Jadwigą Komorowską - mamą Prezydenta Bronisława Komorowskiego, osowianką - rozmawia Zbigniew Tomczyk.

 

Część I: przedwojnie, wojna, rok 1946.

 

 

Na początek naszej rozmowy proszę, aby opowiedziała Pani o przeszłości, o rodzinie i o dzieciach.

Urodziłam się w Grudziądzu w 1921 roku, czyli już w grudniu tego roku będę miała skończone 97 lat.

 

To nie do wiary! Tym bardziej dziękuję, że zgodziła się Pani na wywiad.

miech pani Jadwigi) Nigdy nie myślałam, że takiego wieku dożyję, ale myślę że Pan Bóg łaskawie obdarzył mnie dobrym zdrowiem, ale też i ogromnie miłą i kochaną opieką moich dzieci - rodzonych i przyżenionych - a później też wnuków.

 

Jeżeli chodzi o moje dzieciństwo, to również i ono było szczęśliwe, w ogóle jestem szczęśliwym człowiekiem, dlatego że najpierw miałam kochających, dobrych rodziców, a potem kochającego męża, dzieci, wnuki. I to jest najważniejsze. To, o czym Albert Einstein tak pięknie pisał w liście do córki przed swoją śmiercią: Największą siłą motoryczną wszechświata jest miłość, wszystko inne jest nieistotne. Miłości nie da się zamknąć we wzorze matematycznym.

 

To piękna wypowiedz geniusza. Jednak wiadomo, że Albert Einstein w życiu codziennym tej wielkiej miłości swoim bliskim nie okazywał - bywało raczej odwrotnie.

Tak to bardzo często bywa z wybitnymi ludźmi. Ich energia jest skoncentrowana na jakimś jednym wybranym kierunku,  a bliscy mają z tym czasami krzyż pański...

 

Z historii rodziny publikowanych w różnych mediach dowiedziałem się, że bardzo często zmienialiście Państwo miejsce zamieszkania.

Tak, bo mój tatuś był wojskowym i oddelegowywano go w rożne miejsca. Najpierw mieszkaliśmy w Grudziądzu, potem był Tarnopol, potem Poznań. W 1939 roku mój ojciec wyczuwał nadchodzenie wojny, więc żonę z dziećmi wysłał do Wilna, bo tam miał swoją rodzinę i myślał, że tam będziemy bezpieczniejsi. Sam potem walczył pod Kutnem, nad Bzurą, a następnie do końca wojny przebywał w oflagach. Całą wojnę spędziłam więc w Wilnie, gdzie poznałam swojego przyszłego męża. Tam też uczestniczyłam w walce z okupantem jako łączniczka Armii Krajowej - do której wprowadziła mnie moja przyjaciółka ze Szkoły Muzycznej Hela Kondratowiczówna. Naszym bezpośrednim dowódcą był przedwojenny oficer, kapitan Teiwan (pseudonim „Ogniwo”). Razem z Helą nosiłyśmy w futerałach od skrzypiec granaty, rewolwery, podziemną prasę, itd. Pamiętam taką scenę, jak przechodziłyśmy przez dzielnicę Antokol z tymi futerałami (miałyśmy wtedy po 20 lat). Mijali nas żołnierze niemieccy, którzy nas zaczepiali, ale my odwracałyśmy się w drugą stronę, więc tylko mówili o nas „stolze Mädchen” tzn. dumne dziewczyny. Gdyby wiedzieli, co mamy w futerałach, pewnie inaczej by nas potraktowali.

 

Wróćmy do mojego ojca. Był on znany i ceniony właśnie w Poznaniu, ale my, dzieci ceniłyśmy go głównie za to, że razem z nami zjeżdżał na sankach z górki. To była wielka przyjemność. Pamiętam też, że po każdym występie orkiestry symfonicznej tatusia w radiu, tatuś wracał do domu w mundurze, a na guziku płaszcza miał zawieszoną paczuszkę z ciastkami. Był bardzo czułym ojcem, bardzo kochającym. Teraz wiele się dyskutuje na temat kar cielesnych, klapsów. Ja nigdy nie otrzymywałam kar cielesnych, ale pamiętam, że jak mieszkaliśmy w Tarnopolu, a miałam wtedy może z 7 lat, to na futrynie drzwi kuchennych wisiała nóżka sarny czy kozy z rzemykami. Był to postrach dla dzieci: Jak będziesz niegrzeczny (głównie to dotyczyło mojego brata), to pamiętaj, że tam jest ta nóżka. Ale to było tylko przestroga.

 

I brat też nie dostawał kar cielesnych?

Nie, nigdy. Ja nie widziałam, żeby on dostawał kiedykolwiek lanie. Klapsy tak, klapsy to bywały, ale nigdy jakieś bicie dziecka.

 

Proszę opowiedzieć teraz o swojej mamie.

Mamusia moja była Pomorzanką. Urodziła się w Rozentalu (15 km od Pelplina) na Kociewiu. Jeszcze przed pierwszą wojną światową był to mająteczek, mile przez mamę wspominany. Ale tuż przed wojną mój dziadek sprzedał go i ulokował pieniądze w banku. Po wojnie te pieniądze już nic nie znaczyły, tak że już tylko kupił jakiś mały domek w Rudnie. Mama w 1920 roku pracowała w Pelplinie i tam poznała mojego tatę, który był Wilnianinem, tak że moja rodzina jest mieszanką regionalną. Mama zawsze respektowała wileńskie upodobania ojca. W domu były kołduny litewskie, tzw. wileńskie „taczanie jajek” na Wielkanoc i dominanta herbaty nad kawą.

 

Jak poznali się Pani rodzice?

Mama pracowała na poczcie, a tatuś przyjechał z Wilna, po pierwszej wojnie światowej, do Rypina. Tam mieszkała jego siostra Zosia z mężem. Wuj Kazimierz starał się znaleźć jakąś pracę dla mojego ojca, który był muzykiem. Trzeba było napisać jakieś dokumenty na poczcie i moja mama była ogromnie pomocna. Znała perfekt język polski i w piśmie, i w mowie. Tatuś też oczywiście znał język ojczysty, ale nie tak dobrze jak moja mama, zatem był zachwycony i wdzięczny. Pewnie „panienka z okienka” mu się spodobała, więc spytał: Czy moglibyśmy się gdzieś spotkać? Na to usłyszał odpowiedź: Proszę pana, ja wychodzę tylko do kościoła! Widocznie musiała mu powiedzieć, kiedy i na jaką chodzi mszę, bo w niedzielę pod katedrą zobaczyła mojego przyszłego tatusia. To było ich pierwsze spotkanie. I od tego wszystko się zaczęło...

 

Ile dzieci mieli Pani rodzice?

Było nas troje: brat Zbyszek, siostra Lidia i ja. Wtedy troje dzieci nie było uważane za wielodzietność, była to zwykła, normalna rodzina.

 

Mama w czasie wojny zastępowała ojca, jeśli chodzi o utrzymanie rodziny. Pracowała bardzo ciężko, w rozmaity sposób. Jeździła też na wieś, gdzie sprzedawała nasze ubrania i przywoziła żywność. Potem mój brat poszedł do partyzantki, a ja do pracy. Mama była niesłychanie dzielna, ale jednocześnie dawała nam dużo swobody. Kiedy mój brat był w partyzantce w Czarnym Borze, pozwoliła mi go odwiedzić. Ta wieś była wtedy zajęta przez partyzantów i nie było tam Niemców w pobliżu. Usmażyłyśmy mnóstwo placków kartoflanych, żeby zanieść bratu i jego kolegom. Wzięłam te placki do plecaka i szłam „borem, lasem” sama kilkanaście kilometrów.

 

Jak Pani do trafiła do partyzantów? Oni się tam nie ukrywali?

Nie, bo cała wieś była przejęta przez partyzantów, a Niemcy byli gdzieś daleko. Gdy się zbliżałam, to słyszałam śpiewy, paliło się ognisko i głupio się poczułam z tymi moimi plackami, bo partyzanci akurat smażyli na ognisku wieprzowinę! Ale jednak placki też smakowały. A wieczorem dowódca nastawił gramofon i tańczyliśmy. To była taka chwila relaksu od tego ustawicznego zagrożenia życia i stałego napięcia. Potem już się musieli ze wsi wycofać i były rożne tragiczne i dramatyczne sytuacje, ale ja trafiłam akurat na taką wyjątkową chwilę.

 

Pod koniec wojny pewnego dnia przyjechał na koniu mój brat Zbyszek w mundurze partyzanckim. Było to wtedy, gdy Niemcy już ustępowali, a bolszewicy jeszcze nie zdążyli zająć Wilna. Brat zatrzymał konia przed naszą bramą, mama oczywiście natychmiast się nim zajęła, a my z siostrą Lidką nazrywałyśmy kwiatków w ogrodzie i rzucałyśmy je pod nogi jego konia.

 

Już tutaj w Gdańsku, po latach, napisałam wiersz przypominający to, co z tego wydarzenia zostało w mej pamięci (pani Jadwiga przeczytała ten wiersz bez okularów):

 

Zbyszkowi

Jedna noc szczęścia

Dziś jeszcze słyszę stukot końskich kopyt

na wyboistym antokolskim bruku

i zgrzyt zawiasów otwieranej bramy.

Dziś jeszcze widzę jak przez bramę wjeżdża

dzielny partyzant rozradowany.

Koń skubie trawę soczystą w ogrodzie,

a partyzant się kąpie w ciepłej wodzie.

Zasypia szybko w czyściutkiej pościeli.

Mama czyści mundur, z wszami się biedzi

w nocy, bo o świcie syn odjedzie.

Jedna noc szczęścia w niewoli pętach.

Na Zamkowej Górze flaga zatknięta

biało-czerwona, powiewa na wietrze.

 Jutro wróg stamtąd czym prędzej ja zedrze.

Ale to nic - będzie Polska jeszcze!

Gdańsk, rok 2006

 

W maju 45 roku wyjechaliśmy z Wilna do Poznania, byliśmy tzw. repatriantami. Z Wilna jechałyśmy pociągiem towarowym, wysiadłyśmy w Poznaniu. My, to znaczy mama, Lidka i ja. Tatuś był wtedy w oflagu, a Zbyszek w partyzantce wileńskiej. Nasz wagon skierowano na bocznicę i mama powiedziała do mnie: Jadziu, idź poszukaj nam jakiegoś mieszkania w Poznaniu, a ja tu zostanę z Lidką i będę pilnować naszych rzeczy. A wśród tych rzeczy, mimo że wagon był zapchany ludźmi i rzeczami, było moje pianino (które stoi teraz w moim domu). Ono w ogóle wędrowało ze mną cały czas. Z Tarnopola do Poznania, z Poznania do Wilna, z Wilna do Poznania i ostatnio (20 lat temu) z Poznania do Gdańska.

 

Ktoś je musiał przeładowywać?

No tak, opłacałyśmy to wszystko. W Poznaniu wyruszyłam na zdobycie mieszkania. Wyszłam na Dworzec Zachodni. Na przystanku autobusowym było pełno ponalepianych rozmaitych ogłoszeń - ten szuka tego, tamten chciał coś kupić, ktoś sprzedaje mieszkanie, ktoś sprzedaje dom i tak dalej (wtedy jeszcze nie wychodziły gazety). To było niesamowite, cała stacja autobusowa oblepiona ogłoszeniami. Czytałam te ogłoszenia, kiedy zaczepił mnie wysoki brunet pytając, czego szukam. Wyjaśniłam mu naszą sytuację. Opowiedziałam też o moim ojcu, który był kompozytorem, a przed wojną w Poznaniu, obok swojej zwykłej orkiestry wojskowej, stworzył także orkiestrę symfoniczną. Kiedy ten pan to usłyszał, powiedział, że Poznań bardzo wiele zawdzięcza mojemu ojcu i zabrał mnie do Działu Kwaterunkowego, którego był kierownikiem. I tak zostaliśmy dokwaterowani do kochanego, miłego pana Żaka, fryzjera, któremu zmarła żona i który sam mieszkał w dużym mieszkaniu.

 

W Poznaniu ukończyłam szkołę średnia, a później studia na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza. Serdecznie wspominam nauczycieli obu placówek, ale najserdeczniej tych, którzy uczyli samodzielnego myślenia.

 

Wiele zaczęło się zmieniać, kiedy wyszłam za mąż w 1946 roku. Mojego męża znałam jeszcze z Wilna. Wpadał do nas razem ze swoim bratem Bisiem. Ale cel tych spotkań był tylko polityczny, konspiracyjny. Później brat mojego przyszłego męża w wieku lat 16 został rozstrzelany na Ponarach.

 

Dopiero po wojnie, kiedy mieszkałyśmy u pana Żaka, któregoś dnia zastukał do drzwi Zyś - zupełnie odmieniony, taki energiczny, jak to po wojsku bywa. I w takiej pięknej brązowej skórzance.

 

Ta skórzanka to ma oddzielną historię. Nasz dziadunio kochany, ojciec mojego męża, kupił takie dwie skórzanki dla swoich synów. Potem tę skórzankę odziedziczył mój syn Bronek, a później dał ją swojemu synowi Piotrusiowi. A więc Piotrek ma teraz skórzankę wędrującą poprzez pokolenia, ale wciąż w świetnej formie.

 

Kiedy w drzwiach ukazał się Zygmunt - Zyś, od razu mi się spodobał i pewnie ja jemu też. W tym czasie w mieszkaniu pana Żaka urządzaliśmy spotkania dyskusyjne na tematy polityczne, społeczne, literackie. Zyś między innymi czytał swoje wiersze. On był najczystszym lirykiem, pisał piękne wiersze, mam nawet tom jego wierszy! Oboje z Zysiem lubiliśmy dyskutować. Książki i dyskusje to było zawsze moje hobby. Jeszcze na moment cofnę się do lat wcześniejszych i przytoczę pewne wydarzenie. Naszą żywicielką w czasie wojny - oprócz ogrodu - była koza Brysia. W chwilach wolnych od nauki (tajny uniwersytet) i pracy (m.in. w Instytucie Higieny) pasłam naszą Brysię nad zielonym brzegiem uroczej Wilii. Ale oczywiście z książką w ręku. Autorem był Weininger, a tytuł i treść książki odpowiadały dokładnie moim ówczesnym zainteresowaniom: „Mózg i dusza”. I właśnie wtedy brzegiem Wilii wracał do domu Zyś. Zainteresował się tematyką książki, która spokojnie na kocyku czekała na czytelników. Dyskutowaliśmy długo, spacerując w pobliżu, aż w pewnym momencie spostrzegliśmy, że na kocyku leży jedynie połowa książki. Strzępy drugiej połowy tkwiły między zębami Brysi i wisiały po obu stronach jej zadowolonej fizjonomii. Najwidoczniej wolała wyrafinowaną filozofię niż pospolitą choć przecież smakowitą trawę.

 

Wróćmy do czasów późniejszych, do naszego poznańskiego mieszkania przy ul. Małeckiego na Łazarzu. Pewnego dnia dostałam od Zysia oprawiony na biało zeszyt z jego wierszami. Zachwycona nimi położyłam zeszyt pod poduszkę, żeby te piękne strofy mi się przyśniły. Dzisiaj mogę powiedzieć, że najpierw zakochałam się w wierszach, a dopiero potem w autorze. Pobraliśmy się w Poznaniu w roku 1946.

 

Część II wywiadu wkrótce.

Zbigniew Tomczyk

KOMENTARZE

brak komentarzy

DODAJ KOMENTARZ



kod: unas