Rajski Atol na środku Pacyfiku

2013-05-21 23:23:27

RAJSKI ATOL NA ŚRODKU PACYFIKU
Wyspy Salomona

 

Kotwica opada na dno pomiędzy mieniącą się przepięknymi kolorami rafą koralową. Przed nami bajeczne wysepki z dzikimi plażami, porośnięte palmami kokosowymi.

 

Po 38. godzinach żeglugi chcemy zabezpieczyć kotwicę, zrobić klar na pokładzie, wysuszyć zmoczone przez monsunowe ulewy rzeczy, ale podpływające do burty canoe nie pozwalają nam na to. Mężczyzna w średnim wieku przedstawia się jako wódz wioski i pewnie przeskakuje na nasz jacht. Wiemy, że tu rządzą tubylcze reguły, więc musimy się poddać "przesłuchaniu". Co to za jacht, skąd jesteśmy, po co przypłynęliśmy, jak długo zostaniemy? - to standardowe pytania.

Poprzedni jacht odwiedził to miejsce kilka miesięcy temu, ale mimo to wódz nie wita nas jakoś szczególnie wylewnie. Zezwala na jutrzejsze zejście na ląd i prosi, byśmy stawili się o 9 rano. Wraz z nim do brzegu podpływają pozostałe canoe i na wieczór zostajemy sami. Jedząc kolację, rozmawiamy o miejscu, do którego udało nam się dotrzeć. To Ontong Java Athol, leżący na Pacyfiku i należący do Wysp Salomona - jednakże tylko administracyjnie, gdyż geograficznie jest on oddalony od najbliższej wyspy kraju o ponad 300 km. Jest to bajeczna laguna położona na środku oceanu, poza szlakami żeglownymi, handlowymi i turystycznymi. W jej skład wchodzą 122 malutkie, niskie, piaszczyste wysepki, z czego tylko dwie są zamieszkałe - łącznie przez 1200 osób. Atol ma kształt bumerangu, którego wnętrze stanowi laguna z podwodną rafą koralową, a woda otaczająca je na zewnątrz ma 4 tysiące metrów głębokości. Pędzące przez tysiące kilometrów, niczym nie zatrzymane fale oceanu, rozbijają się na wypłyceniach tuż przed atolem, tworząc ogromne kipiele i szum, towarzyszący naszym wieczornym rozmowom.

 

Rano, ciekawi nieznanego nam świata, zrzucamy na wodę ponton i płyniemy do najbliższej wyspy - Luaniua, która jest największą z atolu. Na plaży wita nas gromadka dzieci, a mężczyźni i kobiety z ciekawością przyglądają się nam spod cienia palm. Ponieważ jesteśmy poza jakąkolwiek cywilizacją i bez żadnej łączności z innym światem, nasz poziom adrenaliny bardzo szybko rośnie. Znajdujemy się na dzikim lądzie, czy raczej na skrawku lądu, wśród nieznanej nam kultury, zwyczajów. Możemy zostać nawet zjedzeni, a nasz jacht - zatopiony i nikt nigdy nie odnalazłby po nas śladu.

 

Mariusz ma w plecaku 20 kilogramowy worek ryżu. To dla wodza wioski - można by rzec - podarek by wkupić się w łaski. Jednak na plaży wodza nie ma. Ktoś obiecuje nas do niego zaprowadzić. Kluczymy po wiosce, która z wody wydawała się być niewielka, a w rzeczywistości można się zagubić wśród setek, bardzo podobnych do siebie chat. Po środku wioski znajduje się anglikański kościół, z jedynym na wyspie blaszanym dachem, z którego woda deszczowa spływa do wielkich zbiorników, jak się później okazuje - ufundowanych przez australijski rząd. To jedyne źródło słodkiej wody dla mieszkańców tylko w niewielkim stopniu zaspokaja ich potrzeby, biorąc pod uwagę, że opady występują tu zaledwie przez dwa miesiące w ciągu roku. Głównym źródłem zaspokajania pragnienia są więc orzechy kokosowe, których tu nie brakuje i wypija ich się tu 650 tysięcy rocznie. Resztę potrzeb musi zaspokoić woda morska. W niej się gotuje, myje, pierze, odbywa toaletę. Sama wioska jest za to niewiarygodnie czysta.

 

Piasek wymieciony, wręcz ubity, a teren dookoła domostw - porządnie uprzątnięty. Wszystkie domy zbudowane są z liści kokosowych: ściany - z misternie wyplecionych mat, a dachy - z warstwowo ułożonych liści. Podłogi oczywiście brakuje, a śpi się się na liścianych matach, położonych bezpośrednio na ubitym, piaskowym klepisku. Prądu, jak w większości poznanych dotąd salomońskich wiosek, również nie ma. Jedynie kilka solarowych paneli zapewnia światło z żarówek w kilku domach. Nasze życie na Talaverze to komfort w porównaniu z tym, które właśnie poznajemy. W końcu, pokierowani przez matronę z odkrytym biustem, po którym widać, iż wykarmił kilkanaścioro dzieci, trafiamy na plac, na którym odbywa się właśnie burzliwe zebranie mężczyzn. Wygląda to na "radę starszych". Na nasz widok podchodzi do nas wódz, tłumacząc, że potrwa to jeszcze kilka godzin i wyznacza młodego mężczyznę do oprowadzenia nas po wyspie.

Dalej wędrujemy więc już z przewodnikiem i gromadką towarzyszących dzieci. Nie wiemy, dlaczego pierwszym odwiedzonym miejscem jest cmentarz. Czujemy się tu dziwnie, osaczeni przez kilkudziesięciu czarnych Polinezyjczyków. Mariusz, dla przełamania lodów, siada pod palmą i zaczyna rolować papierosy z tytoniu. Wzbudza to ogromne zainteresowanie i zaraz wszyscy mężczyźni obsiadają go w koło i czekają na swoją kolej.

 

Tytoń to tutaj rarytas. Żadnych sklepów oczywiście nie ma, a jedyne co jest bez ograniczeń, to kokosy, owoce morza oraz warzywa i owoce uprawiane w niezbyt żyznej ziemi. Powoli atmosfera się rozluźnia, dzieci ganiają z otrzymanymi od nas balonikami, a kobiety coraz odważniej wyłaniają się zza domostw. My też nabieramy spokoju i uraczeni bajkową plażą, siedzimy z tubylcami w cieniu drzew, obserwując, jak dzieci, podniecone przybyszami z odległego dla nich świata, popisują się i na zawołanie stają przed nami na rękach.

 

Czas jednak wracać na Talaverę. Nie lubimy tak długo pozostawiać jachtu samego, poza tym jesteśmy już trochę zmęczeni napięciem, które towarzyszy tej wizycie. Jednak na jachcie także nie możemy odpocząć. Okrąża nas kilkanaście canoe z młodymi chłopcami, którzy, trzymając się burty, zaglądają w każdy zakamarek jachtu. Czujemy się jak zwierzęta w zoo, jednak mamy świadomość tego, że przecież nie tylko oni dla nas, ale także i my dla nich stanowimy ogromną atrakcję. Przed zmrokiem odpływają, a my podejmujemy decyzję o opuszczeniu tego miejsca nazajutrz z samego rana. Mariusz żałuje nurkowania w tej przepięknej lagunie, ale odgraża się, że jeszcze tu wróci, tylko że z bardziej liczebną załogą, by czuć się bezpieczniej. Marzył o tym miejscu od kiedy - wiele lat temu - widział atol w filmie JacquesYves Cousteau, opowiadającym o miejscowych chłopcach, potrafiących zanurkować w samej masce i wyłowić morskiego ogórka z dna na głębokości 25 m. Teraz wiemy już, że to miejsce naprawdę istnieje, a wypływając o wschodzie słońca wąskim przejściem między wyspami, nie żegnamy tego bajecznego atolu na zawsze...

Monika Bronicka - www.oceans.pl

KOMENTARZE

brak komentarzy

DODAJ KOMENTARZ



kod: unas